rys. Alicja Jachimowicz
rys. Alicja Jachimowicz

 

 

 

Wojciech Jachimowicz

 

 

 

 

 

 

 

       Oko krokodyla

 Wiosna była wczesna i ciepła. Woń kwitnących czarnych bzów roznosiła się obficie nad maszerującą do castrum romanum kohortą. Obóz był już niedaleko i porta praetoria otwarta była szeroko dla nadchodzących legionistów. Rzymianie zapuściwszy się w te strony, gromiąc plemię Cymbrów, nie przypuszczali, że tak długo tu pozostaną. Ale ciągłe potyczki zmusiły ich do dalszego obozowania. Legat Algeus słał już listy do Rzymu z prośbami o zgodę na powrót do wiecznego miasta, ale odpowiedzi były wciąż nakazujące pozostanie na dalekiej prowincji. Małą, leśną osadę w pobliżu obozu Rzymianie zaczęli złośliwie nazywać Długie i to nie na cześć jej wielkości, tylko od dłużącego się czasu pobytu w tej okolicy.

 

Kohorta weszła równym krokiem na via praetoria i zatrzymała się na forum przed namiotem Algeusa. Po zdaniu relacji canturioni odesłali legionistów do namiotów, okrytych jeszcze od zimy słomą i skórami, zwanych castrum hiberne.

 

W tym czasie Algeus, jak zwykle, rozczytywał się w zdobytej na poprzedniej wyprawie księdze szlaków i królestw, napisanej przez Ibn Churdhaiha, który za panowania Mu’tamida napisał to dzieło. Księga pobudzała wyobraźnię legata, a co gorsza, podsycała chciwość i dzikie jego pomysły. Wczytywał się w arabskie znaki i planował, jak odnaleźć w niedalekiej okolicy opisywane przez Ibn Churdhaiha skarby. Wielu znaczeń musiał się domyślać, bo biegłość czytania w tym języku była mu raczej obca. Tłumacz zaś, abi Safjan, którego trzymał przez ostatni rok, uciekł do puszczy miesiąc temu. A kohorta i dzisiaj powróciła bez aurum i konkretnej o nim wiadomości.

 

Złośliwość legata Algeusa nie miała sobie równych w całym Rzymie. Nawet wymyślane rozrywki podczas igrzysk w Kolosseum nie dorównywały jego szalonym pomysłom. Tym razem, w przypływie czegoś, co nazywa się złym humorem u normalnych ludzi, ten wymyślił, żeby wykopać na środku obozu, obok ołtarza, dwa połączone ze sobą wielkie stawy i wpuścić do nich stado nilowych krokodyli. Jak umyślił tak i zrobił.

 

Wyznaczone rozkazem centurie całymi tygodniami mozolnie wygrzebywały drewnianymi łopatami gliniastą ziemię pod zaplanowane stawy. Wreszcie udręka zakończyła się dla zbrojnych i zaczęto wpuszczać wodę do wykopanych jam z pobliskiego rowu. W drodze też były niesamowite zwierzęta. Wysłano po nie pół kohorty do Afryki i to bez wiedzy Rzymu.

 

Wszystko było już gotowe. Krokodyle w klatkach z basenami, umieszczonymi na wozach, wjechały do obozu przez porta decumana. Przodem kroczył herold z wawrzynowym kaduceuszem obwieszczając legatowi wykonanie rozkazu. Ciekawość legionistów była tak wielka, że wylegli z namiotów i gapili się na niecodzienny transport, wlokący się przez via praetoria w stronę stawów, które nazywano sadzawkami.

 

To wszystko miało tylko jeden cel - zaspokojenie obudzonych nagle ciągot Algeusa do niezdrowych uciech.  No i zaczął zaspakajać swoje paskudne zachcianki. Umyślił, że karać będzie nieposłusznych tubylców i legionistów rzucaniem ich na żer wygłodzonym krokodylom. Parokrotnie tak uczyniono i zapalczywe gady miały co robić z wpadającym im do paszcz pokarmem.

 

Te praktyki Algeusa trwałyby i dłużej, tylko że nadeszła wczesna zima i ciepłolubne gady pozamarzały w lodowatej wodzie i opadły martwe na muliste dno. Wiosną przyszła susza i sadzawki zamieniły się w błoto. Później całkiem wyschły.

 

Jesienią przysłano rozkazy z Rzymu, aby legion udał się do Aleksandrii i zabrał się wreszcie z zapałem za wykonywanie swego wojennego rzemiosła.

 

Wiele lat doły napełniały się wodą, albo wysychały w gorące lata. O legionie i krokodylach powoli zapomniano.

 

Kiedy nastała w XVIII wieku potrzeba zgromadzenia większej ilości wapna do budowy pałacu, wykorzystano wówczas płytkie już doły do tego celu i zasypano je wapnem palonym. Zlasowano materiał i czekano aż dojrzeje. Wreszcie nastał pilny czas budowy pałacu. Wapno spożytkowano do murów. A na dnie sadzawek nieoczekiwanie znaleziono coś niesamowitego i pięknego. Były to kryształy wielkości krokodylich oczu z zielonkawym poblaskiem. Okazy nazywano diamentami, albo zielonymi oczami Afryki. Były to w kryształ zaklęte oczy wymarzłych krokodyli z rzymskich czasów.

 

Wtedy to właściciel majątku, Klemens, kazał pozbierać kryształy i zawiózł je osobiście do szlifierzy diamentów w Londynie, zlecając nadać im kształty rozet o lśniących fasetkach. Powrócił po roku do swego pałacu w Długiem, który był już ukończony i wtedy wprawiono diamenty w gruszkowatego kształtu żyrandol w holu. Prędko zapomniano, które to są te odnalezione w wapiennych dołach. Wszystkie były podobne do siebie. I te z górskiego kryształu i te krokodyle diamentowe oczy.

 

Czasem jednak, nocami, kiedy gaszono świece, kilka z nich jakby zaczynało błyszczeć zielonkawym światłem, a niektórzy opowiadali, że widzieli w nich źrenice poruszające się za przechodzącymi obok żyrandoli domownikami i zadziwionymi tą osobliwością gośćmi pałacu.

 

Okazało się później, że oczy z kryształów miały moc przedziwną, bo ci, których spojrzenia spotkały się z zielonkawym blaskiem dostawali obłąkańczych myśli i kłopoty z nimi były. Pletli bez ładu i składu o jakichś rzymskich legionach i o zdziwaczałym Algeusie. Ale skąd to oni wiedzieli, to dojść tego nie można było.

 

Zorientował się Klemans, że to niebezpieczna sprawa i zaraz nakazał pozdejmować z sufitu żyrandole i sprzedać je za marne pieniądze na najbliższym jarmarku w Przemkowie.

 

Największy kamień jednak potajemnie pozostawił. Wstawiony on został później do żelaznej chorągiewki w kształcie krokodyla, obstalowanej u kowala w Szprotawie, na baniastym hełmie wieży pałacowej i długo tam pozostawał.

 

Gdy błyskały pioruny w okolicy wielkiego dębu koło Szyby widziano, że oko krokodyla jarzy się zielonym blaskiem i spogląda na okolicę szukając ofiary do pomieszania umysłu. Później oko z chorągiewki wypadło i zamurowano je w ścianie pałacu. Ale do tej pory nikt go nie odszukał i tkwi do dziś pod tynkiem jednej z komnat. Może nawet spogląda na przechadzających się po pałacu domowników.

 

Powiadają, że moc jego już zmalała, a klejnot nabrał szlachetności i czeka na swego znalazcę, któremu da bogactwo, bo stał się diamentem najczystszej wody o wadze kilkuset karatów.

 

Wojciech Jachimowicz
Wojciech Jachimowicz

 

 

Pracownia Renowacji Fisharmonii

 

Dwór w Szybie

 

 

Uratowana przed zniszczeniem fisharmonia, przywieziona w stanie destruktu. Na zdjęciu stan po renowacji

*  *  *

Przywrócona do użytkowania fisharmonia, która była przeznaczona do zniszczenia.

*  *  *

Fisharmonia ssąca zbudowana przed stu laty w Rotterdamie

 

*  *  *

 

Fisharmonia tłocząca odrestaurowana w Pracowni Renowacji Fisharmonii
w Dworze w Szybie

*  *  *

Bardzo ozdobna fisharmonia wykonana w całości z drewna mahoniowego, odrestaurowana

dla Galerii Fotografii Artystycznej
w Nowej Soli

*  *  *