Wojciech Jachimowicz
Oko krokodyla
Złośliwość legata Algeusa nie miała sobie równych w całym Rzymie. Nawet wymyślane rozrywki podczas igrzysk w Kolosseum nie dorównywały jego szalonym pomysłom. Tym razem, w przypływie czegoś, co nazywa się złym humorem u normalnych ludzi, ten wymyślił, żeby wykopać na środku obozu, obok ołtarza, dwa połączone ze sobą wielkie stawy i wpuścić do nich stado nilowych krokodyli. Jak umyślił tak i zrobił.
Wyznaczone rozkazem centurie całymi tygodniami mozolnie wygrzebywały drewnianymi łopatami gliniastą ziemię pod zaplanowane stawy. Wreszcie udręka zakończyła się dla zbrojnych i zaczęto wpuszczać wodę do wykopanych jam z pobliskiego rowu. W drodze też były niesamowite zwierzęta. Wysłano po nie pół kohorty do Afryki i to bez wiedzy Rzymu.
Wszystko było już gotowe. Krokodyle w klatkach z basenami, umieszczonymi na wozach, wjechały do obozu przez porta decumana. Przodem kroczył herold z wawrzynowym kaduceuszem obwieszczając legatowi wykonanie rozkazu. Ciekawość legionistów była tak wielka, że wylegli z namiotów i gapili się na niecodzienny transport, wlokący się przez via praetoria w stronę stawów, które nazywano sadzawkami.
To wszystko miało tylko jeden cel - zaspokojenie obudzonych nagle ciągot Algeusa do niezdrowych uciech. No i zaczął zaspakajać swoje paskudne zachcianki. Umyślił, że karać będzie nieposłusznych tubylców i legionistów rzucaniem ich na żer wygłodzonym krokodylom. Parokrotnie tak uczyniono i zapalczywe gady miały co robić z wpadającym im do paszcz pokarmem.
Te praktyki Algeusa trwałyby i dłużej, tylko że nadeszła wczesna zima i ciepłolubne gady pozamarzały w lodowatej wodzie i opadły martwe na muliste dno. Wiosną przyszła susza i sadzawki zamieniły się w błoto. Później całkiem wyschły.
Jesienią przysłano rozkazy z Rzymu, aby legion udał się do Aleksandrii i zabrał się wreszcie z zapałem za wykonywanie swego wojennego rzemiosła.
Wiele lat doły napełniały się wodą, albo wysychały w gorące lata. O legionie i krokodylach powoli zapomniano.
Kiedy nastała w XVIII wieku potrzeba zgromadzenia większej ilości wapna do budowy pałacu, wykorzystano wówczas płytkie już doły do tego celu i zasypano je wapnem palonym. Zlasowano materiał i czekano aż dojrzeje. Wreszcie nastał pilny czas budowy pałacu. Wapno spożytkowano do murów. A na dnie sadzawek nieoczekiwanie znaleziono coś niesamowitego i pięknego. Były to kryształy wielkości krokodylich oczu z zielonkawym poblaskiem. Okazy nazywano diamentami, albo zielonymi oczami Afryki. Były to w kryształ zaklęte oczy wymarzłych krokodyli z rzymskich czasów.
Wtedy to właściciel majątku, Klemens, kazał pozbierać kryształy i zawiózł je osobiście do szlifierzy diamentów w Londynie, zlecając nadać im kształty rozet o lśniących fasetkach. Powrócił po roku do swego pałacu w Długiem, który był już ukończony i wtedy wprawiono diamenty w gruszkowatego kształtu żyrandol w holu. Prędko zapomniano, które to są te odnalezione w wapiennych dołach. Wszystkie były podobne do siebie. I te z górskiego kryształu i te krokodyle diamentowe oczy.
Czasem jednak, nocami, kiedy gaszono świece, kilka z nich jakby zaczynało błyszczeć zielonkawym światłem, a niektórzy opowiadali, że widzieli w nich źrenice poruszające się za przechodzącymi obok żyrandoli domownikami i zadziwionymi tą osobliwością gośćmi pałacu.
Okazało się później, że oczy z kryształów miały moc przedziwną, bo ci, których spojrzenia spotkały się z zielonkawym blaskiem dostawali obłąkańczych myśli i kłopoty z nimi były. Pletli bez ładu i składu o jakichś rzymskich legionach i o zdziwaczałym Algeusie. Ale skąd to oni wiedzieli, to dojść tego nie można było.
Zorientował się Klemans, że to niebezpieczna sprawa i zaraz nakazał pozdejmować z sufitu żyrandole i sprzedać je za marne pieniądze na najbliższym jarmarku w Przemkowie.
Największy kamień jednak potajemnie pozostawił. Wstawiony on został później do żelaznej chorągiewki w kształcie krokodyla, obstalowanej u kowala w Szprotawie, na baniastym hełmie wieży pałacowej i długo tam pozostawał.
Gdy błyskały pioruny w okolicy wielkiego dębu koło Szyby widziano, że oko krokodyla jarzy się zielonym blaskiem i spogląda na okolicę szukając ofiary do pomieszania umysłu. Później oko z chorągiewki wypadło i zamurowano je w ścianie pałacu. Ale do tej pory nikt go nie odszukał i tkwi do dziś pod tynkiem jednej z komnat. Może nawet spogląda na przechadzających się po pałacu domowników.
Powiadają, że moc jego już zmalała, a klejnot nabrał szlachetności i czeka na swego znalazcę, któremu da bogactwo, bo stał się diamentem najczystszej wody o wadze kilkuset karatów.